A: Miasto potrafi wyżłobić w człowieku ślad, jak rzeka, która zwykle przez takie miasto przepływa. O tych miastach, ich realiach i tym dlaczego sporo w życiu ustawiają będzie cykl #miastomoje.
Sandomierz – stare i nowe miasto, giełda, okoliczne wsie. Z fajną historią, nieudaną transformacją, kilkoma powodziami, największą ilością kościołów przypadającą na jednego mieszkańca, no i cudnym Żmijewskim w sutannie. Dla mnie to moje łamańce, rurki z kremem, Flik, wakacje u babci, spacery. W Sandomierzu w ogóle sporo się chodziło, przynajmniej za czasów świetności Vivy i Gośki Halber, co było skutkiem patologii komunikacji i tego, że po prostu czasem nie było co robić. Obok całego worka dobrych rzeczy z tego miasta jest też bagaż dramy, o której boję się czasem nawet myśleć.
Przyszedł (w końcu) taki moment w życiu, kiedy ten bagaż i ja nie mogliśmy ze sobą funkcjonować. Jeszcze tego wtedy nie widziałam, ale Sandomierz najbardziej zniekształcił mi relacje, bo nauczyłam się, że każda powinna być trochę destrukcyjna, żeby była prawdziwa i to zabrałam ze sobą przy przeprowadzce. W ogóle, nigdy już potem nie czułam w życiu tak silnej potrzeby zmiany miasta i otoczenia jak wtedy, gdy przeprowadzałam się do Krakowa. Pewnie tak było mi łatwiej – utożsamić wszystko co złe z tym jednym punktem na mapie i trzeba mi było kilku(nastu) dobrych lat, żeby sobie ten mechanizm zmienić. Sandomierz rozpoczął jakiś dziwny ciąg przyczynowo-skutkowy, który na razie ma pauzę w Warszawie, a ja pierwszy raz w życiu już nie muszę uciekać dalej i dorosłam nawet do tego, żeby z uśmiechem na twarzy wracać na święta do domu i nie tracić na chwilę tchu przy zielonej tabliczce “Sandomierz”.
Jeszcze nie wiem, czy to miasto mi więcej dało czy zabrało, ale miałam kiedyś teorię, obserwując życia moich sandomierskich znajomych i swoje że gdyby nie Sandomierz, byłoby chyba w życiu nam wszystkim łatwiej i ludzie byliby mniej skomplikowani. To pewnie urok tych wszystkich miast bez przyszłości, planów, wciąż zbyt małych, żeby być anonimowym, a za dużych, żeby brak tej anonimowości nie przeszkadzał.
Na koniec piosenka Grzegorza, którą włączyłam dziś chyba pierwszy raz od 6 lat i po odsłuchaniu sporo przyczyn z tego mojego ciągu uświadomiła: